|
:: Zapisz Się Do Klubu :: :: Utwórz Stronę Startową :: :: Dodaj Do Ulubionych :: :: Wejdź na Forum :: |
Reportaż z trasy do Hiszpanii w dniach 1-12.11.2004r. Intro: Jako że pracodawca wywalił nas przymusowo na zaległe urlopy postanowiłam ponękać mojego znajomego żeby mnie zabrał w trasę. Miał obiekcje (jak później się okazało nie bezpodstawne) czy zdążymy z powrotem bowiem w jego firmie zrobiła się od tego roku taka bryndza że tyrają ciężko na kieliszek chleba zjeżdżając do chaty przy sprzyjających wiatrach raz w miesiącu. Oczywiście nie wszystkich to dotyczy, bo jak wiadomo w każdej pracy są równi i równiejsi, choć to nie jest duża firma (gdzieś ok. 10 kierowców).Niemniej jednak udało się mi go zmolestować bynajmniej nie seksualnie J i wyjechaliśmy. Dzień 1 Wyjeżdżamy z Krakowa z bazy o 22.00 po zakończonym zakazie jazdy dla aut powyżej 12 ton (1.11).Czeka nas jazda nocna, której chyba nikt nie lubi. Na szczęście jedziemy na dwa auta więc zawsze raźniej. Ledwo wypełzliśmy parę km od firmy a dybnął nas patrol policji ale nie drogówki. Po krótkich przepychankach słownych na temat tego czy wjechaliśmy na zapalające się czerwone światło czy nie gliniarze wezwani widać do poważniejszej interwencji oddają papiery mrucząc coś o wniosku do sądu pod nosem za nie przyjęcie 300zł mandatu i znikają w błysku "kogutów" zwijając asfalt za sobą. Nie ma czasu na spekulacje o tym incydencie bo jutro mamy na 14.00 rozładunek w Erfurcie. Ha, ha, ha ktoś dając taki fracht chyba mapy drogowej nie widział że o czasie pracy kierowców nie wspomnę. Póki co mykamy przez noc po naszej A-4 w kierunku Zgorzelca. Po drodze mijamy dziesiątki cmentarzy oświetlonych tak, ze nawet godzina duchów (24.00) nie jest straszna. Przed granicą ostatnie tankowanie w Bolesławcu i kawałek dalej zakupy jedzona na drogę w całodobowych sklepach przed granicą, które żyją w 90% z truckerskiej braci (ale dają za dokonane zakupy kawę z automatu za friko) i wio. Poszły konie po betonie czyli "płytówka" zwana "Hitlerstrasse". Jazda tą "trzęsidupą" przed świtem (ok. 4.00) wybudziła nas z resztek fantazji a na dodatek ładunek się nieco przemieścił co jak później się okazało wespół z wiatrem doprowadziło do poważnego rozcięcia plandeki od dachu po burtę. Na razie rzucamy ogranicznikowi dowody osobiste ziewając przy tym okazale i jako "unici" lecimy dalej. Z kwaśnym uśmiechem rozglądałam się po przejściu granicznym wspominając kolejki po kilkanaście godzin (albo kilka dni).Na szczęście ten czas minął bezpowrotnie niemniej tamto życie kolejkowe miało swój niepowtarzalny urok. Dobra granice zostawmy w spokoju-mamy już ją za sobą. "Hello Guten Morgen Deutschland"-jak śpiewa niemiecki trucker countrowiec Tom Astor. Dojeżdżamy do pierwszej "tanksteli" i zasypiamy kamiennym snem. Dzień 2 Po przebudzeniu się ze snu gdzieś w godzinach obiadowych przystępujemy do prac naprawczych rozciętej plandeki. Konieczny był zakup srebrnej taśmy (5,20 euro za rolkę), żeby ją prowizorycznie zlepić. Robota szła topornie bowiem to chyba najtańsza wersja plandeki Kronea to taka cienka szmata. Jak tylko się gdzieś przetrze to targa się dalej jak stare gacie. Nie mamy wyjścia z uszkodzoną plandeka daleko nie zajedziemy bo nas polizei shaltuje i ... skasuje. Praca na 6 rąk przy akompaniamencie przekleństw i wtórze ponagleń szefa na komórce "kiedy zwalimy towar" wykańcza nas nieco psychicznie. Nie ma wyjścia zasuwamy dalej. Lecimy "autobahną" nie mając czasu na podziwianie krajobrazów, zresztą nic specjalnego ten post DDRowski landszaft. Dolatujemy do Erfurtu nieco kołując aby znaleźć firmę - na szczęście było prosto ale i tak jesteśmy po czasie i rozładują nas ale jutro rano. Nic to stajemy przed firmą na tej "industrialstrasse" pichcimy domowe gołąbki na obiado-kolacje i zasypiamy w locie. Dzień 3 Poranna pobudka, wjazd na teren magazynów IKEI, papiery do biura i czekamy na wezwanie podstawienia się pod rampę. Czas upływa nam przy porannej kawie/herbacie, papierosach ( w moim przypadku chlebku z dżemem pomarańczowym pycha ) i ględzeniu o "przejebanym żywocie trakera". Samo życie. W innych dziedzinach jest przecież podobnie. A to szef mało płaci, daje gównianą robotę i chore terminy itp. itd. Z tego naszego tradycyjnie polskiego narzekania na życie wyrywają nas Szwaby, żeby podjechać pod rampę. Na szczęście wystarczy otworzyć tył bez potrzeby rozplandeczania reszty. O.K. Szwaby pracują a ja korzystam z okazji i idę się odświeżyć i umyć naczynia z dwóch dni. W międzyczasie rozładunek "ist fertig" i dostajemy od szefa zlecenie aby jechać po papier w rolach pod Bamberg (to blisko Norymbergii), który następnie mamy zawieźć do Villanueva de Gallego k. Zaragozy. O,le no to lecim po ładunek. Droga jak w dniach poprzednich minęła szybko. Aura też iście trakerska, słońca nie widać jest pochmurno, czasem nawet coś mży a lokalnie i mgły dają znać o sobie. Na miejscu ustawiliśmy się grzeczniutko zgodnie z poleceniami czekając na swoja kolej załadunku. Czekamy, czekamy, czekamy... Godzinę dwie w między czasie z regularnością zegarynki smsy od szefa z tendencyjnym pytaniem "załadowani?". A "gebelsy" owszem ładują ale swoich, nawet tych co przyjechali grubo po nas. Nam każą czekać. Czekamy ich zmiłowania i doczekaliśmy się ok. 20.00. Idzie im to jak krew z nosa i nic ich nie obchodzi że nam się spieszy. Po załadunku szybkie zaplandeczanie przy którym wywiązał się wyścig, bowiem ja miałam do zaplandeczenia jedną stronę a znajomy drugą. Konkurencję tę przebuliłam sromotnie (on skończył pierwszy podczas gdy ja miałam za sobą połowę gotową) co było wynikiem widocznego braku wprawy zmagania się z plączącą się linką. No cóż był to "mój pierwszy raz". Koniec zabawy i wypad z firmy przed nami długa droga i jeszcze dziś musimy zalecieć do Francji. Wieczór tez nie był przychylny jeździe cały czas usypiająca mżawka przetykana mgłami. Dojechaliśmy gdzieś w rejon Besancon i na parkingu padliśmy jak kawki na wyra. Dzień 4 Francja podobnie jak Niemcy nie przywitała nas słońcem. Było pochmurno ale na szczęście nie padało no może poza lokalnymi krótkimi wyjątkami. Ta środkowa Francja (mniej więcej rejony Dijon, Clermont Ferrand) jest płaska i nudna. Ot pola uprawne, trochę lasów i ciągnąca się jak guma do żucia nudna autostrada. Żeby tę nudę uatrakcyjnić co jakiś czas mamy zwężenia drogi związane z remontem i przebudowami dróg - takich inwestycji we Francji oraz w Niemczech jest sporo. Ruch duży i jak się obserwuje te ilości aut co przemierzają autostradami Europy to widać że transport drogowy jest potężną gałęzią gospodarczą każdego kraju. Nie ma nawet co dużo pisać o dniu tranzytu przez krainę Carrefour'a, Intermarche'a, Auchan'a, Geant'a, Pegeout'a, Renault'a i innych nam dobrze znanych z naszego podwórka firm. Dojeżdżamy na parking przy stacji "Total" na tzw "trójkątach"- to od architektury budynków po przeciwległej stronie ulicy (gdzieś rejon Gueret jak pamiętam). Kolacyjka,mycie,siusiu i lulu. Dzień 5 C.d. dybania przez Francję, która jest francowato długim krajem. W jednym miasteczku widziałam świetny patent mający działać prewencyjnie na kierowców. Otóż z racji tego iż na przemierzanym obszarze hoduje się duże ilości bydła i owiec tamtejsze władze postanowiły wykorzystać to do celów zwiększających bezpieczeństwo na drodze. I właśnie w tym miasteczku na rogatkach i pośrodku umieszczono figurki owiec wychodzących zza drzew lub schodzących ze skarpy co daje wrażenie że za chwile stado znajdzie się przed naszym autem. Efekt tego jest jeszcze lepszy po zmroku, bowiem w światłach reflektorów owcom świeca się oczy jak żywym. Kto tego nie zna albo zapomina o tym miejscu nogę z gazu zdejmuje natychmiast. Tak propos bezpieczeństwa to "żabojady" tez mają swoje "czarne punkty" na drogach podobne do naszych z tą różnicą że w miejscach o dużej liczbie wypadków stawiają postacie ludzkie z czerwoną plamą na łbie. Nic to my tu rozprawiamy o bezpieczeństwie a tymczasem przejechaliśmy obwodnicą Bordeaux i dotarliśmy do Biarritz. Tu robimy postój - czas pracy się nam skończył. Znajomy postanowił zaserwować wczesnowieczorny spacer z jakieś 2km od naszego parkingu nad brzeg Oceanu Atlantyckiego. Jedyne czego żałuje to tego że było ciemno i zdjęcia nie wyjdą. W sumie mimo tego kawałka zaśmieconej plaży wrażenie było niezłe. Było po odpływie ale mimo to Atlantyk szumiał złowieszczo nad Zatoką Biskajską, spienione białe grzywy fal uderzały o brzeg. Nastrój tego żywiołu podkreślały świecące niczym kaganki światła ulicy i okolicznych budynków. Robi to wrażenie. Dla pewności spotkałam się z nadchodząca falą zamoczyłam łapki i potwierdziłam ze to morska, słona woda hahaha J. Po takim spacerku tylko "muju ryju" i spanko bo wczesnym rankiem trzeba wstać. Dzień 6 "Budzika wściekły wrzask ze snu wyrwał mnie, podnoszę ciężko łeb choć dopiero szósta dwie..." - jak śpiewa Country Five. Mimo to zbieramy się dożycia sprawnie ze świadomością iż niebawem pożegnamy "żabolandię" i wjedziemy do kraju byków,wina,flamenco i E.T.A. Tak to ostatnie jest świadome, wjeżdżamy bowiem do kraju Basków. Szybki postój na granicy hiszpańsko-francuskiej w miejscowości Irun, gdzie trochę sklepów i mnóstwo magazynów i składów celnych. Szybkie zakupy chleba, małży, piwa San Miguel i wina rozlewanego do specjalnych kanisterków po uprzedniej degustacji zasuwamy dalej. E'viva Espana o'le! Zaczyna się to co tygrysy takie jak ja lubią najbardziej. Góry, góry, góry (Pireneje) oraz droga kręta ze stromymi podjazdami i zjazdami, wiaduktami i tunelami. Trasa niesamowicie widokowa. Trasa ta zwana jest tzw. "portugalką" gdyż wiedzie ona właśnie do Portugalii. Moim zachwytom nad pięknem tego etapu trasy nie ma końca. Przerywam na chwile bazgrolenie i czaję się z aparatem aby naklikać jak najwięcej fotek. Aha gwoli dokumentacji z Irunu trasa wiodła przez San Sebastian, Pamplona pod Zaragoze. Przed Zaragozą wybieramy sobie pod jakimś pueblo parking na stacji paliw i tu zarzucamy kotwicę na niedzielę. Jest fajnie 18 stopni ciepła i słonko ale wieje silny wiatr po równinie aragońskiej. Tu musze zaznaczyć że w Hiszpanii nie jest za bezpiecznie nocować byle gdzie bo kradną i usypiają człowieka. Jednak problem ten dotyczy raczej terenów południowej Hiszpanii gdzie dużo jest Marokańczyków i to oni są głównymi sprawcami kradzieży. Północna część jest względnie bezpieczna jednak czujność trzeba mieć, zamykać i zabezpieczać auto nic nie zostawiać szczególnie na widoku i najlepiej spać na miejscach monitorowanych. My mamy właśnie ten komfort psychiczny na dodatek jest jeszcze jeden rodak jeżdżący pod belgijską banderą. Obiadek piweczko, film na laptopie i do spania. Dzień 7 Niedziela to czas zasłużonego wypoczynku. Wylegujemy się jak kto chce. Total luz. Po śniadanku kawie,herbatce i piwku razem z Andrzejem - poznanym wczoraj postanawiamy spędzić resztę dnia w integracyjno-rodzinnej atmosferze. Robimy tradycyjnie polski niedzielny obiad. Ziemniaki, schabowy rozbijany młotkiem i sałatka mix komponentów hiszpańskich i polskich pomidorów i maślaków do tego. Na deser drinki (Igor vodka + cola ewentualnie sok Tymbark zielony banan {pycha!} lub też solo do wyboru oraz oliwki na zagrychę i maślaczki). A potem rozmowy i rozmowy, kawki, herbatki i w końcu późna pora wygania nas bezlitośnie do spania. Ne ma wyjścia od jutra dalszy ciąg harówki. Dzień 8 Po niedzielnej labie dziś ostra orka. Ciemno za oknem jak żegnamy się z Andrzejem i startujemy na rozładunek do Vilanova de Gauello. Zrzucamy szybko i sprawnie towar i zasuwamy po załadunek do Erentierra niedaleko San Sebastian. Pireneje na pożegnanie uświadamiają nam że mamy listopad jest pochmurno i siąpi deszcz. Był tez odcinek że wystyrmaliśmy się na wiersycek i wjechaliśmy w chmurę - widoczność była gorsza niż we mgle - i tak turlaliśmy się parę km aby po pokonaniu dwóch tunelów wyjechać z tego ostatniego w względnie przejrzystym powietrzu. Jednak aby nam za lekko nie było sprawy z powrotem do kraju zaczynają się komplikować i zapowiada się że znajomy nie zjedzie tak jak było w planie do Polski ale szef go chce przegonić z Niemiec powrotem do Francji (albo Hiszpanii). Grozi mi zatem powrót do kraju z "przesiadką" do któregoś z kolegów. Zobaczymy na razie wjechaliśmy do Erentierra i zaproblemiliśmy się w tym miasteczku. Na szczęście z pomocą tutejszej Straży Miejskiej (Errentiera Guardia cośtam J) zostajemy zaprowadzeni na miejsce. Jedziemy potulnie za radiowozem Straży Miejskiej (skubańce jeżdżą nowymi Pegeautami 206), który na "kogutach" pilotuje nas na miejsce rozjazdu do firmy. Dziękujemy za pomoc i zaczyna się tu dopiero bal. Zjeżdżamy do firmy i wygląda jakbyśmy wylądowali na ciasnym zapleczu wśród śmieci, sterty pojemników, pustych palet itp. Okazuje się że aby podjechać pod magazyn musimy dosłownie przecisnąć się pod niskimi i wąskimi wiaduktami (jeden kolejowy żeby było ciekawiej), jakimiś rurociągami. Pasowałoby aby nasz zestaw miał możliwości skręcania się jak boa dusiciel. Przeciskamy się z pomocą pracowników na przysłowiowe milimetry po trzeciej próbie. Wiąchy "kwiatów polskich" jakie rzucamy to chyba słychać było na odległym o kilkanaście km wybrzeżu Zatoki Biskajskiej. Podjeżdżamy pod rampę i co widzimy? Że od normalnej drogi oddziela nas miejscowe rio czyli rzeka i mostek. Niestety ani mostek nie dla nas ani ulica - zakaz dla dużych ciężarówek. Deszcz leje, załadowani znowu rolami papieru wracamy na tor przeszkód - trzeba jakoś wyjechać tą sama droga cośmy wjechali. Stoimy i czekamy aż uwolnią zaklinowanego pod tymi przejazdami Hiszpana. Pomogli mu narzucając tył naczepy wózkiem widłowym. Istny kocioł!!! Teraz kolej na nasze wyczyny. Adrenalina wysoka jak przy sportach extreme. Udaje się nam wreszcie opuścić to koszmarne miejsce i opuszczamy miasteczko szukając naszego kierunku czyli via France. Do Irunu dojeżdżamy po zmroku i w deszczu. Kupujemy chleb (1,50 euro ale tańszy i znacznie lepszy od francuskiego gniota, no i trwalszy) i zasuwamy gdzieś miej więcej do połowy Francji zamykając 10 godzinny dzionek intensywnej pracy i mając za sobą 800km z niewielkim okładem. Wmuszamy w siebie jakieś kanapki i zwalamy się jak kłody na wyra zasypiając w locie. Dzień 9 Pobudka 8 rano nie ma zmiłuj, odpalamy wrotki i wio dalej. Karawanimy przez drugą połowę "żabolandii". Pogoda nieco się poprawiła nie pada a nawet czasem słoneczko się pokazuje. Szef na telefonie jak zwykle marudzi kiedy będziemy na miejscu i na dodatek okazuje się że znajomy nie zjedzie do chaty jak było pierwotnie planowane. Cały dzień wiszenia na smsach żeby któryś z kumpli mnie z Reichu odebrał i wwiózł do Polski. Powód nie wiadomo co się jeszcze wykluje i na przyszły tydzień mogę nie zdążyć do pracy a po co kombinować szczególnie jak się pracuje od niedawna. Jestem wkurzona i nieco tym dobita ale nie mam wyjścia. Na razie szef wysyła po rozładunku znowu do Francji pod hiszpańską granice a potem?Nic nie wiadomo bonie ma jeszcze powrotu.Tak to jest w tej branży można mieć towar na sobie i okaże się że jedzie się z czymś innym i gdzie indziej jak szef zarządzi "przepinkę" naczep. Nerwy i przekleństwa na taki stan rzeczy i francowate życie towarzyszą nam przez drogę. Po wyżołądkowaniu się przeze mnie na zaistniałą sytuację niepostrzeżenie wjechaliśmy do Reichu. Tu pogoda się zaczęła zmieniać. Zaczyna prószyć delikatny śnieżek przetykany mżawką. Już od kumpla wiedzieliśmy że w Bawarii sypnęło i pługi wyjechały więc może być ciekawie. Na razie krajobraz Schwarzwaldzki przedstawia się malowniczo-biało na polach, oprószone choinki niczym ciasto cukrem pudrem. Na drogach sucho zapobiegawcze "helmuty" nawet solniczką na autostradę wyjechały i sypnęły zawczasu (nie to co nasi drogowcy - ich zawsze zima zaskoczy). Temperatura niewiele ponad zero - no cóż zima idzie nie ma na to rady. Dojeżdżamy przed Halle na Autohof Besso, który okazuje się być płatnym. Niemcy szczególnie ci z byłego DDRówka maja takich płatnych Autohofów sporo. Płacimy 5 euro i lokujemy się na parkingu. Te 5 euro zresztą można odebrać korzystając z knajpki albo sklepiku. Dokładamy drugie 5 euro i po hazardzie z kartą dań połączonej z praktycznym przypomnieniem sobie słówek niemieckich z pomoca przyszła Polka pracująca tam jako kelnerka. Od razu wiadomo co jest jadalne a co lepiej pominąć. Generalnie niemiecka kuchnia nie jest ciekawa czy specjalnie atrakcyjna. Po Euro-pejskiej (J)kolacji udajemy się do naszej budy. Znajomy zmienia tacho a ja w tym czasie styrmam się na górne wyro i deponuje swoje zwłoki. Spać, spać, spać. Dzień 10 Pobudka 6 rano szybkie mycie, poranny rozrusznik czyli kawa i herbata i już wytaczamy się znów na autostradę. Mykamy do Halle na rozładunek. Zjeżdżamy z autostrady i zaczynamy rozglądać się gdzie może znajdować się nasza firma. Nie ma na razie kogo spytać a stacja Aral jak na złość jest po przeciwnej stronie dwupasmówki. Jedziemy dalej i znajdujemy się nagle w centrum jakiejś dzielnicy Halle. Gdzie mamy jechać do cholery? W prawo w lewo? Zostaję bezlitośnie wydelegowana z cieplutkiego wnętrza do ustalenia gdzie znajduje się ta cholerna ulica. Z wrażenia jak tu z niemiecka zapytać o drogę przypominam sobie błyskawicznie zwroty z języka z którym ostatni kontakt miałam na maturze dobrych lat temu. Widać coś w tej mózgownicy przetrwało ( a może to geny rodzinne po prababci będącej Niemką ponoć wywodzącej się z Habsburgów ? J), bo rozmowa z napotkaną parą dziadków była klarowna. Dziadki zobaczyły że my auslanderzy wiec powoli i wyraźnie objaśnili drogę. Dziękuję za sympatyczną rozmowę, wskakuje na swoje siodło do budy i robimy nawrotkę na zakazie (ale nikt nie widział J) i jedziemy dalej. Po pokonaniu toru przeszkód zwanym robotami drogowymi i kilku świateł jesteśmy n miejscu. Jak zwykle musimy poczekać na swoją kolej. W międzyczasie okazało się kto mnie zabierze do kraju. Mam o tyle szczęście że zjeżdża do Oświęcimia a stamtąd do Krakowa to rzut beretem. Po rozładunku musimy podjechać pod Magdeburg gdzie czeka mnie przesiadka. Aura też współgra z moim melancholijnym smutkiem. Szaro, buro, ponuro, mży. Dojeżdżamy na umówioną tankstellę Shella. Na miejscu pitrasimy jakieś żarełko ja przerzucam plecak do drugiego auta i idę leczyć chandrę do sklepiku. Na pocieszenie kupuję model Scanii "z ryjem" z kontenerem - cysterną browaru Guiness (skala 1:87, cena 5,50 euro). Ostatnia herbatka i łzy w oczach przy rozstaniu ze znajomym. Kończy się bowiem coś za czym znowu będę tęsknić i do czego będę wracać wspomnieniami przez całe chyba życie. Chciałabym kiedyś znowu wyjechać w trasę gdziekolwiek czy jeszcze będzie to możliwe??? Pełna smutku wsiadam do FH12 (niska wersja) z cysterną. Rozmawiamy z Grześkiem o różnych pierdołach, on opowiada coś o swojej rodzinie itp. Gadki aby czas zabić, droga aby zleciała i nie zasnąć bo już mamy jesienny wieczór na drodze między Berlinem a Olszyną. Ten ostatni etap drogi przyznam mnie zmęczył przede wszystkim psychicznie. Dojeżdżamy na Olszynę na której byłam drugi raz w życiu. Znowu dowody do okienka przy którym jakiś stary niedokręcony "helmut" pyta nas czy wieziemy papierosy i gorzałę? Papierosy? Gorzałę?Od was z Reichu?? Nasze zdziwione oczy mają wielkość spodków. Odpowiadamy mu że nic z tych rzeczy bo od nich się nie opłaca. Biednemu "gebelsowi" coś się pokręciło we łbie. Chyba dotychczas siedział na bramce wjazdowej do Niemiec a tam takie pytanie jest zdecydowanie zasadne, zważywszy ze szlugi i gorzała idą na zachód w ilościach hurtowych co wykazuje niejedna kontrola lotna robiona "naszym" (i nie tylko) na parkingach przez policję.Widząc nasz ubaw wypytuje nas skąd jesteśmy - a dowody leżą tłumokowi przed nosem? Wkurzona ale z uśmiechem mówię mu że "aus Krakau". A kolega? - widać ze ma problem wymówienia słowa Oświęcim- Grzesiek wkurzony mu odszczekuje Auschwitz. Niemiec kuma czaczę od razu.Kojarzy wiadomo z czym (młodzi Niemcy rzadko kojarzą Auschwitz z czymkolwiek). Widać było że na zmianie się im nudziło ruch był mały i se chciał pogadać. Tyle że my nie mieliśmy ani czasu ani tym bardziej ochoty na gadki z nimi. Byliśmy zmęczeni i głodni. Punktualnie o 22.00 (znowu koniec zakazu świątecznego -11.11) wtaczamy się na nasze Polskie drogi, które czujemy już po pierwszych metrach. Ponieważ nam się czas kończy stajemy na naszym Orlenie aby wypocząć. Idziemy się umyć, coś zjeść w barze a potem wracamy do budy i oglądamy na małym telewizorku czarno-białym idącą właśnie ekranizację "Zemsty" popijając przy tym piwko. Po seansie TV gramolę się na górne wyro-w tym modelu niskiego Volva ułożenie się w pozycji horyzontalnej wymaga dobrej gibkości wiec jak ktoś wybierze się w trasę takim modelem niech wcześniej poćwiczy gimnastykę a najlepiej jogę J.Zasypiam zmęczona ze świadomością że to ostatnia noc w trakerskich warunkach. Dzień 11 To już ostatni etap. Jedziemy przez smutny jesienny rodzimy landszaft. Pogoda typowo listopadowa nie dość że zimno to od czasu do czasu pada. Po drodze jeszcze tankowanie w Bolesławcu i przerwa na tzw. lunch w przydrożnym barze (beznadziejny). Wtaczamy się do Oświęcimia i tu dziękując żegnam się z Grześkiem, dzięki któremu wróciłam do kraju na czas. Teraz tylko jeszcze przesiadka do busa jadącego do Krakowa i późnym popołudniem docieram do domku. Epilog: Przez te 10 dni przejechaliśmy 6 tys. km (z małym okładem). Trasa wiodła następująco: Kraków-Zgorzelec-Erfurt-Bamberg-Wurzburg-Heilbronn-Baden Baden-Strasbourg-Colmar-Besancon-Chalon-sur-Saone-Macon-Clermont- Ferrand-Bordeaux-Bayonne-Irun-San Sebastian-Pamplona-Zaragozza-Vilanova de Gauello-Pamplona-Errentieria-Renteria-Irun-Bayonne-Bordeaux-Clermont-Ferrand-Macon-Chalon-sur-Saone-Besancon-Muhouse-Freiburg-Stuttgart- Bayeruth-Halle-Magdeburg-Berlin-Olszyna-Oświęcim (to nie wszystkie miejscowości mijane na trasie - z reguły obwodnicami większych miast-być m oże że coś pośredniego mi umknęło ale to są najważniejsze punkty). Wyjazd ten nie odbyłby się gdyby nie pewne osoby i możliwości jakie zaistniały. Zatem w tym miejscu chciałabym podziękować i pozdrowić następujące osoby:1) Całą ekipę z firmy "Stalex" z Krakowa (za umożliwienie wyjazdu) 2)spotkanych i poznanych w trasie ludzi Andrzeja z Choszczna, pewnego częstochowianina jeżdżącego pod banderą Delta Trans (dzięki za pomoc przy naprawianiu plandeki pod IKEA w Erfurcie) i innych nieznanych mi z imion kierowców, życzliwych pracowników firm, służb porządkowych,celnych itp. 3)Szefowi Najwyższemu za opiekę i za dar możliwości wyjazdu - God Bless All Trucker's Opracowała: ADR |
|
|
||
© PKMC |
Osiągnięcia | Webmaster |