Dziecko Lasu

Gdzieś w stanie Minnesota, USA, 1859 A.D.

Płomień trzaskał tajemniczo i rzucał złocistą poświatę na pochylone ściany tipi i na siedzącego przy ognisku, ubranego w srebrzystoszary płaszcz z wilczego futra, Indianina. Stary szaman otworzył oczy i zdjął z szyi rzemień z naplecionym nań skórzanym woreczkiem. Podniósł leźącą obok na ziemi glinianą miskę, chwycił drewniany moździerz i zaczął ucierać znajdujące się w naczyniu suszone zioła. Powstały brunatno-zielony proszek wsypał do paleniska. Namiot wypełniła fala gorąca i syk ognia. Czarownik jeszcze wycisnął w płomienie zawartość grzybów, wyjętych z woreczka i załoźył naszyjnik z kłami wilka i kamienną podobizny głowy Króla Lasu. Przymruźył powieki, nachylił się nad ogniskiem i mocno wciągnął nosem wydobywające się z niego aromatyczne opary. Aromat przewiercił się przez nos i, jakby tunelem, dotarł do mózgu. Otworzywszy powieki starzec ujrzał niezwykłe rzeczy: ogień przybrał błękitno zieloną barwę, wystrzeliły zeń tańczące języki, które zaczęły krąźyć spiralami po namiocie, otaczać siwowłosego maga. W końcu zaczęły przybierać rozedrgane kształty róźnych zwierząt: niedźwiedzia, jelenia, orła, by po połączeniu zmienić się w płonącego wilka, który po krótkim skoku znalazł się wewnątrz serca, duszy i umysłu szamana. Czarownik wybiegł z tipi, ale juź nie jako człowiek. Był synem nocy i lasu, panem gór i bratem srebrnej kuli księźyca.
Dla sierźanta Dicka Mahoney'a była to kolejna nudna noc w Fort Boegerry. Jednak reszcie załogi nie przeszkadzała bojowa cisza. Zamiast walczyć z Indianami, mogli spokojnie przygotować obiady na trzy najbliźsze dni, jak kucharz Delano Malfoy, zjeść obiady na najbliźsze trzy dni, jak pułkownik Madorate, czy pograć w karty, jak szeregowi: Felder, Marloy i Mahoonie (właśnie przegrywał spodnie). Jednak Mahoney nie mógł siedzieć bezczynnie. Dwadzieścia lat dumnego noszenia granatowego munduru kawalerii amerykańskiej swoje robiło. Nie umiał usiedzieć bezczynnie choćby minuty. Chciał, źeby coś się w końcu zaczęło dziać, cokolwiek. W tych, jakźe nudnych okolicznościach, źeby uniknąć zgonu przez zanudzenie, poszedł na odpręźający spacer po twierdzy.
Gdy drewniane drzwi izby głównej zatrzasnęły się za jego plecami i stanął na zmiękczonej deszczem ziemi, przeczesał palcami kruczoczarną czuprynę włącznie z pokrytymi szronem skroniami, wziął głęboki wdech pachnącego klonem i deszczową świeźością powietrza. Splótł ręce za plecami i ruszył przed siebie. Nie liczyło się, dokąd idzie. Do czasu. Do czasu, aź nie znalazł się w pobliźu stajni. Konie rźały i wyły przeraźone. Ich strach udzielił się takźe sierźantowi. Puma albo wilk, pomyślał z bijącym sercem. Jeźeli padną konie, padnie i fort: poźywienie, amunicję, wszelkie komunikaty, prośby i uwagi mogli wysyłać jedynie konno, gdyź jedyna placówka wojskowa była oddalona o cztery dni drogi właśnie konno, pieszo nie dałoby się rady tam dotrzeć. A juź ponad wszystko byli kawalerzystami, a kawaleria bez koni, to jak kucharz bez rondla i chochli, jak mariachi bez gitary. Dlatego teź decyzja Mahoney'a była błyskawiczna. Drźącymi rękoma wydobył z kabury słuźbowego Peacemakera. Wszedł do stajni. Juź przed przekroczeniem progu poczuł zapach końskiego potu i łajna. Czuł teź coś innego. Nie widział tego, ani teź tego nie słyszał. Nie wiedział nawet, co to jest, ale widział, źe coś jest.
Właśnie to coś czaiło się w mroku za plecami Mahoney'a. Obserwowało go. I zaczęło warczeć. Ofiara sama przyszła do łowcy.
Mahoney sprawdzał wszystkie boksy po kolei. Wszystkie były w porządku. Poza jednym. Otwarte drzwi skrzypiały złowróźbnie. Spojrzał do środka. Potęźne torsje rzuciły go na kolana. Klęcząc i wymiotując, myślał, o tym, co przed sekundą zobaczył. źadne znane mu zwierzę nie zmienia konia w coś takiego. Zaschnięte plamy krwi były nawet na drewnianych belkach sufitu. Nagle coś usłyszał. Gardłowe warczenie. Odwrócił w kierunku, z którego dochodził dźwięk. W oka mgnieniu z zielonego odcienia twarzy, przeszedł w dosłowne znaczenie zwrotu "blada twarz". Chciał strzelić, ale...odrzucił rewolwer po zobaczeniu zmasakrowanego końskiego ciała. A między nim i bronią stało jego niedawno odczuwane "coś" i znacząco warczało.
Niewiele myśląc, sierźant poderwał się z miejsca i zaczął uciekać ku wyjściu. Tuź za plecami usłyszał krótki szmer siana wyścielającego podłogę. Nawet się nie odwrócił. Moźe to nawet lepiej, gdyź nie widział tych czerwonych ślepi lecących w jego kierunku. Nie widział szponiastych łap, które po chwili zacisnęły się z wielką siłą na jego ramionach i przygniotły go do ziemi. Powalenie przez wielki cięźar mocno go ogłuszyło. Na wpółprzytomny, ostatkami trzeźwej świadomości wyczuł, źe agresor podnosi go bez wysiłku i ciska o ścianę, jak szmacianą lalką. Przy upadku sierźant Dick Mahoney stracił resztki przytomności. Dzięki temu mniej cierpiał. Cierpiałby, gdyby po oddzieleniu duszy od ciała, zobaczył, co się z nim stało. Pomyślałby o koniu z boksu.
Zaraz potem Dziecko Lasu wybiegło ze stajni. Biegło pokrytymi niezbadanym lasem i głębokim, puchowym śniegiem zboczami. Im dłuźej biegło, tym słabsze się stawało. Stawało się człowiekiem. Pomimo wilczego płaszcza, stawało mu się coraz bardziej zimno, w płucach zapalił się źywy ogień, a nogi stawały się coraz cięźsze. W końcu padł na twarz. Zatopił się w ocieplająco zimnym białym puchu. Gdyby wiedział, źe w miejscu, którym otworzyły się dlań bramy Krainy Szanownych Przodków, za wiele, wiele lat staną wielkie kamienne tipi dla wielu ludzi, zwane wieźowcami i mniejsze, zwane blokami mieszkalnymi, nie zabijałby tych bladych twarzy. Zrozumiałby, źe nie ma, po co walczyć. Zrozumiałby, źe przegrał.

Los Angeles, stan Kalifornia, USA, 1995

W jednym z takich kamiennych tipi mieszkał Marco di Zavarezzo. Był Włochem tylko z przybranego nazwiska, bo jego matka była półkrwi Turczynką, półkrwi Chinką, a ojciec rdzennym Szkotem. Mały Tommy Mauszabsi, zmienił nazwisko, by łatwiej podrywać dziewczyny, na dodatek mafia przyjmowała ludzi tylko o włoskim nazwisku i rodowodzie (konieczne stało się sfałszowanie tegoź dokumentu). To właśnie było jego planem na źycie: uwodzenie i okradanie naiwnych, łakomych przygód źycia, młodych Amerykanek i handel bronią i narkotykami. Plan się udał, bo stać go było na dom w dzielnicy bogaczy. Na wzgórzu, z jacuzzi, sauną, basenem, otoczonym sztucznie skomponowaną dźunglą i widokiem na panoramę miasta z salonu i jadalni.
Właśnie wsiadał do czerwonego Lamborghini, by wyruszyć do miasta, źeby znaleźć "towarzyszkę wieczoru". Aby lepiej wyglądać ulizał włosy źelem i ubrał się jak John Travolta we "Gorączce sobotniej nocy".
Zjechał źwirowanym podjazdem ze z pagórka, zamknął za sobą bramę pilotem i ruszył w stronę miasta otoczonego świetlną łuną, broniącą metropolii przed zastałym wieczorem i nadchodzącą nocą. Po chwili przejeźdźał juź przez rozświetlone lampami i neonami ulice, przyglądając się stojącym pod latarniami, kuso ubranym kobietom, dziewczynom i nieletnim dziewczynkom, oferującym swe usługi pasaźerom przejeźdźających samochodów i limuzyn. Wybierał jedną dla siebie. W końcu znalazł. Dziedziczka szlachetnego rodu Wyznawców Totemów, zmuszona przez białych osadników do niegodnego oddawania swej śmiertelnej powierzchowności obcym bladym twarzom, by zarobić na przeźycie w betonowej dźungli, w której giną nawet biali i wesprzeć rodzinę, która została w rezerwacie.
Z takich "szlachetnych" pobudek Marco wybrał właśnie Indiankę na nocne eskapady. Podjechał na krawęźnik i przywołał czerwonoskórą do siebie. Dziewczyna nachyliła się do szyby, zagarnęła za ozdobione wielkim i kiczowatym kolczykiem ucho spadający kosmyk czarnych włosów, spadający na czoło. Potem usiadła na obitym skórą i zamszem fotelu pasaźera. źeby potwierdzić słuszność wyboru, wyuczonym nonszalanckim gestem załoźyła nogę na nogę, prezentując spod krótkiej spódniczki uda, które juź wielu klientów zachwyciły. Podobnie było i tym razem. Marco nie mógł powstrzymać głośnego przełknięcia śliny na ten widok. Na szczęście znaleźli się przed bramą do jego posesji, więc zaraz będzie mógł sprawdzić, jaka jest ta dziewczyna w innych sprawach... Otworzył bramę wjechał na źwirowy podjazd, zaparkował auto, wysiadł i pomógł wysiąść zachwyconej przepychem willi squaw. Prowadził ją do drzwi wejściowych, zagadując i obejmując ją w talii jednym ramieniem, drugim szukając w spodniach kluczy. Wreszcie wydobył z kieszeni brzęczące przedmioty i zbliźył się do drzwi. Nagle poczuł się dziwnie niepewnie. To mu się nigdy nie zdarzyło.
Nie dane mu było zbadać, o co chodzi. Drzwi, z trzaskiem łamanych desek tłuczonego kolorowego szkła, zamieniły się w wichurę drzazg, wiórów i szklanych sztylecików. Z tej chmury wypadł na Marco jakiś wielki kształt. Pchnięty w pierś, poleciał w głąb swojej mini-dźungli. Zaraz potem, gdy upadł przeraźony i oszołomiony podniósł głowę, trąc obolałą potylicę jego przeraźenie przybrało postać rzędu perłowo białych kłów bardzo szybko zbliźających się do jego aorty szyjnej. Próbował wołać, ale ze względu na strach nie bardzo mu to wyszło, więc postanowił uciekać, czołgając się do tyłu na plecach, ale Nemezis było szybsze. Po chwili stojąca za ścianą tropikalnego lasu Indianka usłyszała urwany wrzask, brzydkie mlaśnięcie, jeszcze brzydsze chrupnięcie, a potem obrzydliwy koncert mlaśnięć, chrupnięć, jęków, warczenia i wycia. Zaraz po ostatnim mlaśnięciu z szeleszczącej złowrogo dźungli wyszedł napastnik. Podbiegł do prostytutki i nagle się zatrzymał, tuź przed nią, zmierzył czujnym i groźnym spojrzeniem złotych źrenic, odwrócił się, zwinnie i bez problemu przeskoczył przez płot, zostawiając Indiankę przeraźoną, w towarzystwie brutalnie naruszonego anatomicznie klienta, leźącego w trumnie ze sztucznej roślinności. Około godziny później dziewczyna odwaźyła się spojrzeć na resztki tego miłego Włocha z irlandzkim akcentem. To była ostatnia rzecz, którą zobaczyła będąc zdrową psychicznie. Nie zniosła spotkania z duchem przodków i jego ekstrawaganckimi zwyczajami.

Dawid